Spektakl z udziałem publiczności
Zawsze zaczynają dokuczać znienacka! Wstajesz rano, wychodzisz z psami na spacer, jest sympatycznie, pieski szczęśliwe, po godzinie wracasz do domu, schylasz się żeby odpiąć smycz i...
Zatoki - sześć liter odnoszących się do pustych przestrzeni w czaszce potrafi zepsuć wszystko! Powiedzcie mi jak coś co jest puste, czyli coś czego nie ma, może tak boleć? Jeśli kiedykolwiek mieliście problem z zatokami, to mnie rozumiecie. Wydaje ci się wtedy, że już nigdy się nie schylisz i robisz wszystko żeby tylko nie trzeba było wykonać skłonu. A spróbuj powiedzieć o tym komuś kto nie ma takiego problemu - co powie? "Bo czapki nie nosiłaś!" Akurat! Od pierwszego jesiennego listka noszę czapkę, przy każdym większym powiewie chodzę jak mnich w kapturze na oczach, kupuję szaliki, którymi w razie potrzeby będę wstanie omotać twarz i co? JAJCO! Ból głowy czasami jest niewielki, a innym razem taki, że przekazuję Krzysiowi ostatnią wolę. ;) W najmniej odpowiednim momencie, po najlepszym treningu z psem, przed najbardziej wyczekanym wyjazdem, kiedy wreszcie uda się zgrać terminy i umówić z kimś dla Ciebie ważnym - zawsze wtedy pustostany w głowie postanawiają o sobie przypomnieć!
Ostatnio jest słodko - gorzko, trochę śmieszno - trochę straszno, jak w piosence Bajora "trochę chmur, trochę słońca, coś z początku, coś z końca, trochę pieprzu, ciut mięty, część dróg prostych, część krętych". Plany mają to do siebie, że lubią się zmieniać. Gdyby plany były kobietą, to przebierałyby się kilka razy dziennie i nosiły kapelusz z napisem "fuck you". Jakiś czas temu temu siedzimy w osiedlowym... (myślę do jakiej kategorii zakwalifikować ten lokal), dobra poddaję się - w osiedlowej "Śnieżynce" (jeszcze niedawno nie sądziłam, że kiedykolwiek tam pójdę). My cztery kobiety, tak różne, że nie wiem jak to jest w ogóle możliwe, że siedzimy razem przy jednym stoliku z własnej nieprzymuszonej woli. Łączy nas jedno osiedle, niesamowite zbiegi okoliczności, które splatają nasze życiorysy i chyba trochę poczucie humoru. Opowiadamy sobie różne historie skacząc z tematu na temat, najbardziej śmiejemy się oczywiście z tego, co tak w sumie jest mało śmieszne. Trzeba odreagować napięcia w pracy, smutne wydarzenia, odpowiedzialność i jeszcze parę innych głazów. W między czasie mamy cały przegląd osiedla - są dwie kobietki konspiracyjnie omawiające jakieś bardzo ważne rzeczy, jest starszy pan Mieciu, którego wszyscy znają i który z każdym może po kieliszuniu. W rogu siedzi para nad "piccą", a po lewej bezzębny amator ożywiający się na widok każdej nowo wchodzącej kobiety. Jest też pan Ładna Marynarka szybko jedzący swój posiłek i wywracający oczami na każde słowo pana Miecia. I jesteśmy my! Ciekawe jakby nas taki pan Marynarka opisał?
Opowiadam jak to mnie bolały pustostany, spotkało mnie nieszczęście i zbił mi się ekran w laptopie oczekując ojojojania, a zamiast tego otrzymuję aluzję, że głowy nie żal, ale laptopa już tak! A po chwili pada pytanie:
- Basia a pamiętasz jak pojechałaś do Warszawy?
- Nie!
- J. słyszałaś tę historię?!
- J. nie słyszała! Wtedy co z psem pojechałaś!
- Nie!
- Metrem jechałaś!
Poddaję się - no pamiętam... - wiem, że muszę opowiedzieć, bo jeśli tego nie zrobię to i tak jej wysłucham i będzie zdrowo ubarwiona. Wam też opowiem. A było tak: mieszkaliśmy wtedy w Krakowie, a w Warszawie miałam kurs fitpaws. Był weekend poświęcony praktyce z własnym psem. Pojechaliśmy z Frodo pociągiem, a z centralnego metrem na Bielany. Miałam ze sobą plecak i składany materiałowy transporter (składany transporter, czyli taka przenośna buda dla psa, która po złożeniu jest płaską walizką) - umocowałam go między moimi plecami a plecakiem. Założyłam plecak i mocno zaciągnęłam paski, transporter wystawał na boki. Wysiedliśmy z metra, schody ruchome w górę - Frodo przodem na smyczy, ja tuż za nim. Przy końcu pies wie, że trzeba zrobić hop. Dojeżdżamy, Frodo hop a ja... idę w miejscu! Próbuję iść naprzód - nie mogę! Wbiło mnie transporterem wystającym na boki w zwężenie przy końcu, schody jadą, więc muszę ruszać nogami, pies bezradnie patrzy na mnie. Rozglądam się na boki - nikogo nie ma! Warszawa - 2 mln mieszkańców - nagle wszyscy wyginęli jak dinozaury! Próbuję wyplątać się z szelek plecaka jednocześnie cały czas machając nogami, bo schody jadą, ale przecież tak porządnie pozapinałam te paski, że jestem bez szans! Frodo myśli, że to jakaś nowa zabawa i skacze mi na ręce. Zaklinowana transporterem, z psem na głowie idę w miejscu! Błagam Frodzia, żeby hopnął z powrotem nad schody i macham rękami. Nic! Wołam! Odpowiada mi echo. Przecież obiekt monitorowany, dlaczego nikogo nie ma?? Wpadam na pomysł, że muszę się jakoś cofnąć do tyłu a potem szybko obrócić bokiem. Okazuje się to być bardzo trudne, bo nogi idą w górę, a plecy mają iść w dół. Pies dzielnie wykonuje siad zostań, waruj zostań, stój zostań i wszystkie komendy, które po kolei wypowiadam, żeby zająć mózg psiemu nastolatkowi z głową pełną fantastycznych pomysłów. "Nosz k...a!" - krzyczę zdesperowana, a echo odpowiada urwa, urwa, urwa... I wtem wychodzi zza winkla pan ochroniarz i zanim człapie drugi. "Już idę, niech się pani nie denerwuje!" Drugi bierze smycz z psem, pierwszy po krótkiej chwili uwalnia mnie z opresji. I już mam mu dziękować najpiękniej jak umiem, że jednak przyszedł i nie umarliśmy na schodach w metrze, kiedy ten co trzyma psa mówi: "przez panią przegrałem 5 dych!" Przeze mnie? "No tak, bo wierzyłem, że się pani uwolni, a pani krzyczy tak brzydko na całe gardło... A kolega mówił, że pani nie da rady." Spoglądam na tego co mi pomógł i co we mnie nie wierzył, strzelam bazylicha i mówię: sama bym sobie poradziła! "Taaaa a ja bym przegrał zakład - niedoczekanie!" - odpowiada. I tak okazuje się, że nic nie jest czarno - białe. Otóż pan, który mi pomógł zrobił to tylko dla korzyści majątkowych, a ten który wcale nie chciał mi pomóc, a deklarował, że we mnie wierzył po prostu nie chciał ruszyć tyłka z kanciapy...
Wracając do nas - siedzących w tym dziwnym lokalu - jestem pewna, że gdyby nie przewrotność losu nigdy nie siedziałybyśmy razem i nie wspierałybyśmy się w trudnych chwilach śmiejąc z najbardziej obciachowych rzeczy, jakie nas spotkały. A przy tym okazało się, że jest jeszcze jedna osoba, która jeszcze mocniej splata nasze historie, ale o tym może kiedyś jeszcze opowiem za zgodą wszystkich zainteresowanych. Tymczasem w "Śnieżynce" Mieciu życzy sobie wiśnióweczkę, para od "piccy" robi słodkie dziubki, bezzębny amant coraz bardziej niewyraźnie uskutecznia podryw dwóch konspirantek, a na miejsce pana Marynarki przyszło kilka barwnych postaci. Czuję się tam trochę jak w teatrze na spektaklu z udziałem publiczności. Może z tą różnicą, że nie przeczytam o tym wydarzeniu recenzji w internecie, chyba, że sama ją opublikuję, co zaraz zamierzam uczynić! I jeszcze powinnam dodać, że wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest (nie)przypadkowe.
Jedynymi
zadowolonymi z tego stanu rzeczy wydają się być wtedy Uszate. Śpimy
długo i nie idę do pracy, na spacer wychodzą bez smyczy, żebym nie
musiała się schylać. Na wszelki wypadek mam przy sobie najulubieńsze
przysmaki i piłki w razie jakby trzeba było je odwołać od czegoś
atrakcyjnego i dobrze wynagrodzić. Jeśli coś mi się rozsypie albo
spadnie na podłogę i jest jadalne dla psów jest ich. W związku z tym, że
chodzę zakapturzona pewne jest, że jako ostatnia namierzam wszystkie
elementy mogące wywołać potencjalne zagrożenie lub entuzjazm. One
doskonale wiedzą, że ich człowiek jest jakiś czasowo upośledzony, ale z
dobrą zawartością saszetki i krążą wokół jak satelity. A jak wołam
komendą "do mnie" Frodo podskakuje jak osioł ze Shreka "wybierz
mnie, wybierz mnie". Skubańce dokładnie wiedzą, że jak człowiek idzie z
nieruchomą głową i woła przyciszonym głosem, to jest to ten dzień kiedy
długiego spaceru nie będzie, ale spotkają je same przyjemności. Genialni
obserwatorzy, emocjonalni geniusze!
Ostatnio jest słodko - gorzko, trochę śmieszno - trochę straszno, jak w piosence Bajora "trochę chmur, trochę słońca, coś z początku, coś z końca, trochę pieprzu, ciut mięty, część dróg prostych, część krętych". Plany mają to do siebie, że lubią się zmieniać. Gdyby plany były kobietą, to przebierałyby się kilka razy dziennie i nosiły kapelusz z napisem "fuck you". Jakiś czas temu temu siedzimy w osiedlowym... (myślę do jakiej kategorii zakwalifikować ten lokal), dobra poddaję się - w osiedlowej "Śnieżynce" (jeszcze niedawno nie sądziłam, że kiedykolwiek tam pójdę). My cztery kobiety, tak różne, że nie wiem jak to jest w ogóle możliwe, że siedzimy razem przy jednym stoliku z własnej nieprzymuszonej woli. Łączy nas jedno osiedle, niesamowite zbiegi okoliczności, które splatają nasze życiorysy i chyba trochę poczucie humoru. Opowiadamy sobie różne historie skacząc z tematu na temat, najbardziej śmiejemy się oczywiście z tego, co tak w sumie jest mało śmieszne. Trzeba odreagować napięcia w pracy, smutne wydarzenia, odpowiedzialność i jeszcze parę innych głazów. W między czasie mamy cały przegląd osiedla - są dwie kobietki konspiracyjnie omawiające jakieś bardzo ważne rzeczy, jest starszy pan Mieciu, którego wszyscy znają i który z każdym może po kieliszuniu. W rogu siedzi para nad "piccą", a po lewej bezzębny amator ożywiający się na widok każdej nowo wchodzącej kobiety. Jest też pan Ładna Marynarka szybko jedzący swój posiłek i wywracający oczami na każde słowo pana Miecia. I jesteśmy my! Ciekawe jakby nas taki pan Marynarka opisał?
Opowiadam jak to mnie bolały pustostany, spotkało mnie nieszczęście i zbił mi się ekran w laptopie oczekując ojojojania, a zamiast tego otrzymuję aluzję, że głowy nie żal, ale laptopa już tak! A po chwili pada pytanie:
- Basia a pamiętasz jak pojechałaś do Warszawy?
- Nie!
- J. słyszałaś tę historię?!
- J. nie słyszała! Wtedy co z psem pojechałaś!
- Nie!
- Metrem jechałaś!
Poddaję się - no pamiętam... - wiem, że muszę opowiedzieć, bo jeśli tego nie zrobię to i tak jej wysłucham i będzie zdrowo ubarwiona. Wam też opowiem. A było tak: mieszkaliśmy wtedy w Krakowie, a w Warszawie miałam kurs fitpaws. Był weekend poświęcony praktyce z własnym psem. Pojechaliśmy z Frodo pociągiem, a z centralnego metrem na Bielany. Miałam ze sobą plecak i składany materiałowy transporter (składany transporter, czyli taka przenośna buda dla psa, która po złożeniu jest płaską walizką) - umocowałam go między moimi plecami a plecakiem. Założyłam plecak i mocno zaciągnęłam paski, transporter wystawał na boki. Wysiedliśmy z metra, schody ruchome w górę - Frodo przodem na smyczy, ja tuż za nim. Przy końcu pies wie, że trzeba zrobić hop. Dojeżdżamy, Frodo hop a ja... idę w miejscu! Próbuję iść naprzód - nie mogę! Wbiło mnie transporterem wystającym na boki w zwężenie przy końcu, schody jadą, więc muszę ruszać nogami, pies bezradnie patrzy na mnie. Rozglądam się na boki - nikogo nie ma! Warszawa - 2 mln mieszkańców - nagle wszyscy wyginęli jak dinozaury! Próbuję wyplątać się z szelek plecaka jednocześnie cały czas machając nogami, bo schody jadą, ale przecież tak porządnie pozapinałam te paski, że jestem bez szans! Frodo myśli, że to jakaś nowa zabawa i skacze mi na ręce. Zaklinowana transporterem, z psem na głowie idę w miejscu! Błagam Frodzia, żeby hopnął z powrotem nad schody i macham rękami. Nic! Wołam! Odpowiada mi echo. Przecież obiekt monitorowany, dlaczego nikogo nie ma?? Wpadam na pomysł, że muszę się jakoś cofnąć do tyłu a potem szybko obrócić bokiem. Okazuje się to być bardzo trudne, bo nogi idą w górę, a plecy mają iść w dół. Pies dzielnie wykonuje siad zostań, waruj zostań, stój zostań i wszystkie komendy, które po kolei wypowiadam, żeby zająć mózg psiemu nastolatkowi z głową pełną fantastycznych pomysłów. "Nosz k...a!" - krzyczę zdesperowana, a echo odpowiada urwa, urwa, urwa... I wtem wychodzi zza winkla pan ochroniarz i zanim człapie drugi. "Już idę, niech się pani nie denerwuje!" Drugi bierze smycz z psem, pierwszy po krótkiej chwili uwalnia mnie z opresji. I już mam mu dziękować najpiękniej jak umiem, że jednak przyszedł i nie umarliśmy na schodach w metrze, kiedy ten co trzyma psa mówi: "przez panią przegrałem 5 dych!" Przeze mnie? "No tak, bo wierzyłem, że się pani uwolni, a pani krzyczy tak brzydko na całe gardło... A kolega mówił, że pani nie da rady." Spoglądam na tego co mi pomógł i co we mnie nie wierzył, strzelam bazylicha i mówię: sama bym sobie poradziła! "Taaaa a ja bym przegrał zakład - niedoczekanie!" - odpowiada. I tak okazuje się, że nic nie jest czarno - białe. Otóż pan, który mi pomógł zrobił to tylko dla korzyści majątkowych, a ten który wcale nie chciał mi pomóc, a deklarował, że we mnie wierzył po prostu nie chciał ruszyć tyłka z kanciapy...
Ostatnio dowiedziałem się o 514 455 736 . Jeśli ktoś chce dostać duże odszkodowanie to powinien skorzystać z tej oferty.
OdpowiedzUsuńJa poczekam jak będzie więcej komentarzy . Jak będzie więcej komentarzy to będzie bardzo dobrze.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że są dwa komentarze. Tych komentarzy powinny być więcej.
OdpowiedzUsuńJestem ciekawy ile osób tutaj wchodzi. To mnie naprawdę bardzo interesuje.
OdpowiedzUsuń